Maratoński spokój

“Jedyną drogą rozwoju jest ciągłe podnoszenie poprzeczki, jedyną miarą sukcesu jest wysiłek jaki włożyliśmy aby go osiągnąć.” Bruce Lee

Powyższe słowa towarzyszą mi od jakiegoś czasu. W bieganiu, jak też w wielu innych dziedzinach życia, nic nie bierze się znikąd. Aby osiągnąć coś, co nas szczerze będzie cieszyć musimy wcześniej solidnie na to zapracować. Moje kolejne sukcesy biegowe staram się opierać na ciągłym podnoszeniu poprzeczki. Nie liczę na fart, albo, że coś się po prostu uda. Farta można mieć grając w totka ale w bieganiu musisz wylać trochę potu na treningach, żeby w dniu próby osiągnąć sukces. Nigdy nie byłem fanem stawiania sobie wyśrubowanych celów, w moim bieganiu nie o to chodzi, aby się zajechać. Za bardzo to lubię, aby obrzydzić sobie tę aktywność zbyt wyśrubowanym planem, tak jak i nie do zaakceptowania jest zbyt wygórowany cel pozbawiony odpowiedniego przygotowania.

Podczas mojego debiutu popełniłem błąd, który pewnie popełnia większość maratończyków startujących na królewskim dystansie – otóż przygotowany na czas 3:30 chciałem pognać na 3:15. Pierwsza połowa poszła gładko, czego nie mogę powiedzieć o tej drugiej. Podczas kolejnego biegu już było inaczej. Za cel wziąłem sobie czas 3:25, biegłem rozważnie, równym tempem, razem z zającem. Na ostatnich kilometrach nieco przyspieszyłem i udało mi się wyszarpać czas lepszy od zakładanego. Niestety znów popełniłem błąd, mało piłem, mało jadłem i ani razu nie polałem się wodą. Efekt był taki, że na trasie nie miałem żadnej ściany, ale po przekroczeniu linii mety myślałem, że trafię na oddział intensywnej terapii. W kolejnej próbie trochę za namową kolegi wyznaczyłem sobie zbyt ambitny cel, czyli 3:15. Na metę dotarłem z czasem 3:18:50. Po drodze zaliczona odcinka na 38km, drobna kontuzja stopy i chyba zbyt duża ilość wypitych płynów i znów ani razu nie polałem się wodą.

Przed tegorocznym Maratonem Warszawskim stwierdziłem, że nie chcę sobie stawiać wyśrubowanego celu i że zrealizowanie tych 3:15 będzie dla mnie wielkim sukcesem, bo w pamięci miałem ból na trasie kwietniowego maratonu. Może nie trenowałem jakoś szczególnie mocno do tego biegu, może też nie oszalałem na punkcie przygotowania żywieniowego. Postawiłem za to na rozsądek i przede wszystkim mentalne przygotowanie. Starałem się nie rozmyślać zbyt dużo na temat samej trasy i celu jaki sobie postawiłem. Tuż przed startem dwóch kolegów z drużyny podeszło do mnie i powiedziało, że będą próbowali pobiec na czas 3:10. Nie powiem, że nie pojawiła się taka myśl, aby zabrać się z nimi, ale po chwili rozsądek wziął górę i postanowiłem jednak trzymać się zająca na 3:15.

Pogoda była super, może za dużo słońca, ale chłodny wiatr nie pozwalał odczuwać dyskomfortu termicznego. Jednak na wszelki wypadek postanowiłem przy każdym wodopoju polewać się wodą. Pić niewiele, ale na każdym przystanku i jednocześnie wylewać na siebie sporo wody. I tak piłem pół kubka, a półtora wylewałem na siebie. Zadziałało! Tak jak i żele, które aplikowałem co 10km do 30km i ostatni na 35. Cały czas biegłem równo z zającem ale na 36 kilometrze wysunąłem się nieco przed grupę i uciąłem krótką pogawędkę z innym biegaczem, który stwierdził, że ja to wyglądam świeżo i pewnie jeszcze będę walczył, bo on już nie zamierza. Stwierdziłem, że zaryzykuję. Jak nie teraz, to kiedy.

Te słowa o świeżym wyglądzie nieco mnie podbudowały a wewnętrzny głos podpowiadał, że tak właśnie jest. Trudno w to uwierzyć, ale na 38km czułem się bardzo dobrze i zacząłem biec tempem, prawie takim, jak tydzień wcześniej w biegu na 10km. Przed 40km czekała na mnie żona, więc jej widok też mnie uskrzydlił i wiedziałem, że ten maraton zakończę pełnym sukcesem. Widok kolejnych biegaczy, których wyprzedzałem i którzy mieli już dość biegania w to niedzielne popołudnie strasznie mnie fascynował.

Pierwszy raz to ja wyprzedzałem w tym miejscu a nie byłem wyprzedzany. Jeszcze tylko 300 metrów, tunel pod Stadionem Narodowym i widok dopingujących kibiców sprawił, że nie biegłem lecz wręcz unosiłem się nad ziemią a uśmiech nie znikał z mojej twarzy. To było niesamowite przeżycie! Gdy na zegarze odliczającym czas zobaczyłem 3:13:22 dotarło do mnie, że osiągnąłem swój cel z nawiązką. Metę przekroczyłem z czasem brutto 3:13:32 ale łzy szczęścia popłynęły, gdy dostałem smsa z wynikiem netto 3:12:52. Czas lepszy o 6 minut od ostatniego maratonu i to czas zrealizowany w tak pięknym stylu, bez ściany, bez kryzysów i w ostatniej fazie z uśmiechem na ustach.

Nie wiem co jest podstawą tego niedzielnego sukcesu ale wiem jedno – owszem poprzeczkę trzeba sobie stawiać co raz wyżej, trzeba wkładać wysiłek w osiągnięcie sukcesu ale też trzeba słuchać swojego organizmu, zachowywać rozsądek i dbać o wewnętrzny spokój. Z takim podejściem wystartuję pewnie w kolejnym maratonie!

Michał Mirkowski